Kto się śmieje, ten
się śmieje ostatni.

Część druga zaczyna się dokładnie w momencie, w którym
skończyła się pierwsza. Fabuła nadal skupiona jest wokół Joe (jeszcze większe ukłony
w stronę Charlotte Gainsbourg, Stacy Martin pojawia się tylko przez pierwsze
kilkanaście minut filmu), która wciąż snuje opowieść o swoim życiu Seligmanowi.
Z kolejnych wspomnień dowiadujemy się o jej staraniach ustabilizowania swojego
życia seksualnego . Kobieta jest w związku z ukochanym Jeromem (Shia LaBouf na
szczęście pojawia się bardzo krótko) i rodzi mu dziecko. Jednak uzależnienie od
seksu bierze górę nad uczuciami rodzinnymi i Joe bezwładnie mu się poddaje. To
co tak bardzo bawiło widza na pierwszej części, teraz przestaje być zabawne.
Lars von Trier po raz kolejny pokazuje, jak bardzo rola
kobiet we współczesnym świecie jest ograniczana przez patriarchalną kulturę, w
której przyszło nam żyć. Zachowania, które u mężczyzn nie są niczym
zaskakującym, u kobiet stanowią powód do krytyki. Wyraźnie widać to w rozmowie Joe z
Seligmanem, gdy kobieta komentuje fakt swojego odejścia od rodziny, po to by w
pełni korzystać z życia seksualnego. Gdyby na jej miejscu znajdował się
mężczyzna, nikt nie byłby zszokowany takim postępowaniem. Reżyser próbuje zwrócić
uwagę widzów na to, co wolno kobiecie. Jak wielkie różnice występują w postrzeganiu
obu płci. I przede wszystkim zdominowanie kobiet przez świat mężczyzn. Z tego
schematu zdaje się wyłamywać Seligman, który, jak się okazuje, jest
prawiczkiem, a sam siebie określa jako aseksualnego. Dlatego, jego zdaniem,
tylko on może obiektywnie ocenić
postępowanie Joe. Jak się jednak okazuje w finale filmu, pozory mylą.
Tym razem Trier odrzucił zabawę formą, która zrobiła świetne
wrażenie w części pierwszej. Surowość i ascetyczność filmu jeszcze bardziej
podkreśla kontrast pomiędzy nim, a jego poprzednikiem. Nie ma już tu miejsca na
komizm czy groteskę. Nawet dygresje Seligmana są coraz mniej błyskotliwe.
Obserwujemy ‘typowego Larsa’, czyli kino ciężkie, przygnębiające, ale
skłaniające do refleksji. Fabuła miejscami wydaje się jednak być nieco
przesadzona. Wątek pedofilii czy brutalne sado maso, któremu z lubością oddaje
się główna bohaterka są chyba nieco na wyrost. Jednak sama symbolika, w duchu
której tworzy duński reżyser jest znakomita. Życie seksualne Joe zostaje
porównane do religii, a ona sama opowiada o swojej wizji z dzieciństwa, która
jest bluźnierczą parafrazą Przemienienia Pańskiego.
Joe zdaje sobie sprawę, że seks odebrał jej wszystko, co
możliwe. Nimfomania, to uzależnienie destrukcyjne jak każde inne. Jednak ten
typ nałogu jest wciąż tematem tabu, co von Trier subtelnie sugeruje widzom.
Bohaterka jest kobietą upadłą, ale tylko dlatego, że tak jest odbierana we
współczesnym systemie wartości. Sama stara się nie definiować swojej słabości jako
choroby, ale chcąc nie chcąc, musi się z nią pogodzić. Chociaż określa siebie
jako złą kobietę, to jednak reżyser tak kreuje jej postać, że widz, mimo
wszystko, czuje do Joe sympatię.
Co do kreacji aktorskich, to jak zwykle wszyscy stanęli na
wysokości zadania. W drugiej części jedną z najlepszych kreacji stworzył Jamie
Bell, który z chłodnym profesjonalizmem boleśnie torturuje swoje ‘pacjentki’.
William Dafoe, natomiast nie miał za bardzo okazji pokazać swojego kunsztu, bo
pojawił się na ekranie zaledwie na chwilę. Znacznie gorzej wypadła Mia Goth,
która wcieliła się w rolę P, młodej dziewczyny, którą opiekuje się Joe. Rozumiem,
że to debiutantka na dużym ekranie, ale analogiczna sytuacja ze Stacy Martin
pokazała, że można stworzyć świetną kreację bez doświadczenia aktorskiego.
Oczywiście trzeba pamiętać o jednym. Najnowsze dzieło Larsa
von Triera, mimo podziału na dwie oddzielne części, to wciąż ten sam film.
Staram się zrozumieć ludzi, którzy zawiedli się na ‘dwójce’, z powodu braku
nietypowej jak na tego reżysera lekkości. Gdyby jednak ocenić film jako całość,
to recenzje miałaby pewnie po pięć stron. Nie zmienia to faktu, że Nimfomanka cz. II, chociaż ma w sobie
kilka niepotrzebnych elementów jest wciąż doskonałym filmem. A wraz z pierwszą
częścią tworzą, co podkreślam po raz kolejny, najlepszy film von Triera od
czasu Dogville.
7/10