środa, 19 września 2012

Tańcząc w Ciemnościach/Dancer in the Dark (2000)



‘I have seen it all,
 I have seen the dark
 I have seen a brightness in one little spark’

Jeśli ktoś twierdzi, że widział już wszystko, polecam obejrzeć jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) film Larsa von Triera ‘Tańcząc w Ciemnościach’. Reżyser ten znany jest ze swojej ,,gry” emocjami widzów, a w tym obrazie wyszło mu to chyba najlepiej. Ostatnia część tzw. Trylogii Złotego Serca (obok ‘Przełamując Fale’ i ‘Idiotów’) jest zdecydowanie najmocniejszą pozycją wśród tych trzech obrazów. Nic dziwnego, że film zdobył Złotą Palmę na festiwalu w Cannes, a grającą główną rolę islandzką wokalistkę Bjork okrzyknięto najlepszą aktorką.

Fabuła dzieła von Triera skupia się na tracącej wzrok czeskiej emigrantce Selmie (fenomenalnie zagranej przez Bjork). Mimo to kobieta pracuje ponad siły, pragnąc uzbierać pieniądze na operację syna, aby mógł zobaczyć to czego ona nigdy nie widziała. Żyją skromnie w niewielkiej przyczepie na podwórku znajomego policjanta i jego żony. Największą pasją Selmy są musicale, a jej największym marzeniem wystąpienie w jednym z nich. Chociaż jej wzrok jest coraz słabszy nie rezygnuje z prób. Sytuacja komplikuje się, gdy policjant Bill (świetny David Morse) kradnie jej pieniądze przeznaczone na operację. Gdy kobieta idzie je odzyskać dochodzi do kłótni w efekcie, której Selma strzela do przyjaciela. Zostaje oskarżona o morderstwo i skazana na śmierć.

‘Tańcząc w Ciemnościach’ jest z pewnością musicalem – bohaterowie śpiewają piosenki i tańczą. Jednak jedna rzecz odróżnia film Duńczyka od klasycznych obrazów tego gatunku. Jak powszechnie wiadomo, filmowe musicale (co stwierdza sama Selma) zawsze kończą się dobrze. Von Trier postanowił złamać tę zasadę i w efekcie jego film staje się wyjątkowo depresyjną i smutną opowieścią. Braku happy endu można się domyślić patrząc chociażby na pozostałe część Trylogii Złotego Serca. Mimo to widz wciąż ma cichą nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Dlatego też, gdy oglądamy ostatnie chwile życia Selmy, przeżywamy to tak głęboko. Reżyser naprawdę znakomicie bawi się naszymi emocjami. Jeśli istnieje film, na którym miałem łzy w oczach za każdym razem, gdy go oglądałem, to nazywa się on ‘Tańcząc w Ciemnościach’.  

Muzyka spełnia tu olbrzymią rolę. To właśnie z jej pomocą główna bohaterka przekazuje widzom swoje marzenia, emocje i pragnienia. Wszystko dzieje się w głowie Selmy, a śpiewający wraz z nią bohaterowie to tylko wytwór jej wyobraźni. Ścieżka dźwiękowa stworzona przez Bjork jest niesamowita (była nawet nominowana do Oscara). Można nie przepadać za jej twórczością, ale to zrobiła dla filmu Triera jest powalające. Osobiście największe wrażenie zrobiła na mnie piosenka ‘I’ve seen it all’, którą Selma wykonuje wraz z zakochanym w niej Jeffem (w tej roli niesamowity Peter Stormare). Świetna aranżacja, wpadająca w ucho melodia, ale przede wszystkim poruszający tekst, w którym bohaterka stwierdza, że wszystko już widziała i chciwością byłoby chcieć zobaczyć więcej. Pozostałe utwory też nie zostają w tyle. ‘Cvalda’ pierwsza piosenka śpiewana przez bohaterów, ze świetną choreografią w fabryce robi duże wrażenie. Tak samo scena w sądzie i kawałek ‘In the Musical’ z elementami stepowania.

Większość dzieł Larsa von Triera pokazuje kobiety-idealistki w sytuacjach kryzysowych, skonfrontowane z nieprzychylną rzeczywistością. Jednak w żadnym wcześniejszym (i późniejszym) filmie nie wyszło mu to tak doskonale. Z pewnością pomogło w tym czerpanie z manifestu Dogme (ujęcia ‘z ręki’, kręcenie poza studiem), co zresztą widzieliśmy w pozostałych częściach trylogii. Można mówić, że jest to obraz naiwny, zbyt emocjonalny czy przewidywalny, ale nie da się odmówić mu braku ważnych przesłań. Doświadczamy bezgranicznej miłości matki do dziecka, pogoni za marzeniami czy wiary w siebie. Mam jednak wrażenie, że von Trier chce przede wszystkim pokazać ludzkie okrucieństwo, które niczym nie ograniczone doprowadza do tragedii (w tym przypadku śmierci Selmy).

Wszystko jest tu perfekcyjne. Pomysł, muzyka, wykonanie. Gra aktorów jest jednym z największych atutów filmu. Warto w tym miejscu wspomnieć o świetnej Catherine Deneuve, która wciela się w rolę przyjaciółki Selmy – Kathy. Pozostali wymienieni przeze mnie wcześniej aktorzy również są fenomenalni. Uważni widzowie odnajdą tam nawet Stellana Skarsgarda, ulubionego aktora von Triera, który pojawia się w większości jego produkcji. Wszystkie te czynniki sprawiają, że do dziś uważam ‘Tańcząc w Ciemnościach za jeden ze swoich ulubionych filmów i za jeden z najlepszych (obok ‘Dogville’ i ‘Europy’) w karierze Duńczyka. 

Dla kogo: w sumie dla wszystkich. A zwłaszcza dla widzów lubiących wciągające, dramatyczne kino. 

Nie polecam: fanom klasycznych musicali. To nie jest wesoła historyjka z happy endem w stylu ‘Grease’ czy ‘Gorączki Sobotniej Nocy’! 

10/10

sobota, 15 września 2012

Mały Otik/Otesánek (2000)


Za mamusię, za tatusia…

Jan Švankmajer jest jednym z najciekawszych współczesnych czeskich reżyserów. Jednym z jego najlepszych filmów bez wątpienia jest ‘Mały Otik’. Reżyser postanowił przenieść na duży ekran słynną czeską legendę o Ociosanku, czyli pniu przypominającym noworodka, który pod wpływem matczynej miłości ożywa. Ale zamiast pić grzecznie mleczko ze butelki pożera wszystkich ludzi, którzy mają nieprzyjemność stanąć na jego drodze. 

Głównymi bohaterami filmu jest małżeństwo – Karel i Bozena którzy marzą o dziecku, a niestety nie mogą go mieć. Wyjeżdżają z Pragi do swojego domku działkowego, by tam w spokoju przeżyć swoją tragedię. Podczas prac w ogrodzie Karel znajduje pień, który po ociosaniu wygląda jak niemowlę. Aby pocieszyć załamaną żonę postanawia ją obdarować Ociosankiem. Kobieta zaczyna darzyć pień prawdziwym uczuciem, co sprawia, że zaczyna on zachowywać się jak dziecko. Niestety, Otik (bo tak nazywają swojego ,,malucha”), wcale nie jest sympatycznym dzidziusiem. A wręcz przeciwnie. Jest w stanie zjeść wszystko, łącznie z listonoszem czy urzędniczką opieki społecznej. W końcu postanawiają pozbyć się głodomora i zamykają go w piwnicy licząc, że umrze z braku jedzenia. Nad Otikiem lituje się jednak Alzbetka, kilkuletnia córka sąsiadów, która marząc o młodszym braciszku jest w stanie nakarmić Otika nawet własnymi rodzicami!

Švankmajer, stworzył naprawdę doskonałą czarną komedię. ‘Mały Otik’ nie jest filmem, który przeraża, obrzydza czy szokuje. Nie ma tam hektolitrów krwi, walających się wszędzie kiszek czy rozgniecionych mózgów, które ucieszyłyby amatorów horrorów. Z jednej strony reżyser pokazuje tragedię ludzi pragnących potomstwa oraz potrzebę miłości do dziecka, którą Bozena przelewa na pień drzewa, a z drugiej serwuje nam mnóstwo wątków komicznych. Sceny pokazujące rozmowy Alzbetki z rodzicami o seksie czy te kiedy podrywa ją sąsiad emeryt są w stanie rozbawić nawet widzów o specyficznym poczuciu humoru. Nawet zabójstwa Otika, zamiast nas przerazić, wywołują uśmiech na twarzy.  Mimo wątków komediowych Švankmajer pragnie również (a może przede wszystkim?) zwrócić naszą uwagę na bezgraniczną miłość matki do dziecka. Chociaż Karel próbuję przekonać żonę do pozbycia się Otika, ta stara się tłumaczyć zbrodnie dziecka tym, że po prostu był głodny. Stara się za wszelką cenę odwieść męża od pomysłu zagłodzenia Ociosanka na śmierć, gdyż traktuje go jak własne dziecko. Zdaje się reżyser próbuje zadać pytanie – ile matka jest w stanie wybaczyć swojemu dziecku. Odpowiedź prosta. Wybaczy mu wszystko. 

Olbrzymią zaletą dzieła czeskiego reżysera jest surrealizm. Już na początku film widzimy Karela, który obserwuje sprzedaż arbuzów na ulicy. Gdy sprzedawczyni przekraja owoc na pół on widzi w nim małego chłopca. Ten motyw pojawia się w filmie wielokrotnie. Inną niesamowitą sceną jest widok Bozeny, która obcina Otikowi paznokcie (korzenie) widząc w nim swoje urocze dzieciątko. Zakończenie filmu też jest ciekawe. Starsza pani z motyką rusza na spotkanie z Ociosankiem, aby (zgodnie z ludowym podaniem) przebić jego olbrzymi brzuch. To wszystko sprawia, że film ogląda się bardzo przyjemnie. Podczas całego seansu, ani na chwilę nie poczułem się znudzony. A to bardzo dobry objaw!

Bardzo dużym plusem są aktorzy. Ich gra jest naprawdę perfekcyjna. Świetnie odzwierciedlają oni swoje postaci, bo nie są specjalnie atrakcyjni fizycznie. Wyglądają na zwykłych ludzi, mieszkańców Pragi, którzy żyją własnymi problemami. Najciekawszą kreację moim zdaniem stworzyła Kristina Adamcová wcielająca się w rolę Alzbetki. Mimo młodego wieku (na oko koło dziesięciu lat) stworzyła postać tak samo inteligentną jak i irytującą. Kiedy zaczyna ciągnąć zapałki, którego mieszkańca kamienicy ma pożreć Otik, widz ma nadzieję, że w końcu i ona zostanie kolacją dla swojego podopiecznego. Również Jan Hartl i Veronika Žilková wcielający się w rodziców Otika są niesamowici. Przeżywamy wraz z nimi tragedię bezpłodności, a z drugiej strony przez cały film pragniemy, żeby wreszcie wykończyli swojego nienażartego malca.

‘Mały Otik’ to film inteligentny, nieszablonowy i różnobarwny. Możemy w nim zaobserwować życie czeskiej klasy średniej czy stosunki panujące w nieszczęśliwych rodzinach. Nie koncentruje się on tylko i wyłącznie na Otiku i jego rodzicach, ale także na innych bohaterach. Myślę, że każdy znajdzie w nim jakiś motyw, który go zainteresuje. Ja znalazłem! 

Dla kogo: dla ludzi lubiących surrealistyczne, inteligentne kino okraszone czarnym humorem. W szczególności dla fanów kina czeskiego!

Nie polecam: tym, którzy po przeczytaniu opisu filmu liczą na krwawą jatkę z drzewem-ludożercą w roli głównej. Tak jak pisałem wyżej, nie ma znajdziecie tam sadystycznych brutalnych scen. Boże, spraw, żeby Amerykanie nie zrobili remaku! 

8/10

środa, 12 września 2012

GNIEW TYTANÓW (2012) – Stajnie Augiasza made in Hollywood

Gniew Tytanów
reżyseria: Jonathan Liebesman
scenariusz: Dan Mazeau, David Johnson
produkcja: USA
rok: 2012
czas trwania: 180 min.
     
Michael Cacoyannis umarł w roku 2011. Z pewnością żyć chciałby nadal, ale zapewne pod warunkiem, że nie będzie się go zmuszać do oglądania jarmarcznych wariacji na tematy grecko-mitologiczne. Co ma jego „Elektra” czy „Ifigenia” wspólnego z filmem, na który nieopatrznie poszedłem? Dokładnie nic. I właśnie o to chodzi.
     
Dobrego filmu, opartego – bardziej, lub mniej – na greckiej mitologii jakoś sobie nie potrafię przypomnieć. Lektura listy płac najnowszej produkcji Jonathana Liebesmana spowodowała, że się złamałem i zaryzykowałem. Ze słabo maskowanym podnieceniem, z nadzieją, ale i bezpieczną dozą rozsądku poszedłem sprawdzić, jak to bogowie Olimpu ożywają, a znikają drapacze chmur i samochody. Mina, z którą brutalnie potraktowany  „Gniewem Tytanów”  opuszczałem kino musiała zaiste być mitologiczna (choć rzymska) – marsowa. Zły byłem na siebie.
     
„Gniew Tytanów” jest kontynuacją historii sprzed 2 lat pt. „Starcie Tytanów” (również w reżyserii J. Liebesmana), w której heros Perseusz (Sam Worthington) z drużyną śmiałków wyruszał do świata zmarłych stawić czoło gniewnemu Hadesowi (Ralph Fiennes), nim ten odbierze boską moc Zeusowi (Liam Neeson). Według zapowiedzi i opisów „Gniew…” miał być remake’em filmu z 1981 roku w reżyserii Desmonda Davisa, chyba ktoś jednak zgubił słownik wyrazów obcych.
    
„Gniew…” opowiada o tym, jak to zły Hades wraz z Aresem (Edgar Ramirez), mściwym bogiem wojny, zawiązują koalicję i przeciwstawiają się bogowi bogów, by jego moc podarować Kronosowi, tytanowi i ojcu Zeusa, Hadesa oraz Posejdona (Danny Huston). Wszyscy bogowie są bardzo słabi, ponieważ śmiertelnicy przestają się do nich modlić. Gdy powoli kruszeją mury Tartaru, na świat wypełzają bestie i wszelkie inne plugastwo, a Perseusz, który po ostatnich przygodach zamierzał wieść prosty żywot rybaka, znów musi, chcąc nie chcąc, stawić czoła złu. Zupełnie jak George W. Bush junior.
  
Pomysł, choć z pozoru oklepany, wydaje się być ciekawy (o ile ktoś nie jest „mitologicznym purystą”) i możliwy do zrealizowania w naprawdę nowatorski sposób. Ale film zabijany jest przez moim zdaniem największego, moim zdaniem, wroga dzisiejszej kinematografii – efekty specjalne. Ogień jest wszędzie, bogowie, bez względu na atrybuty, walą w siebie piorunami wzorem Zeusa (na laserowe miecze nikt nie walczy, ale niewiele brakuje), a potwory są jeszcze bardziej potworne. Przykładowo: chimera w filmie ma trzy głowy. No i są ich dziesiątki.

    
Najbardziej imponujący jest Kronos (w napisach „Chronos” – czy ktoś aby nie pomylił tytana z bogiem czasu?). Monstrum zbudowane jest z kamienia i wypełnione kipiącą lawą. Ma tak ogromne rozmiary, że aż dziw, iż prawo grawitacji działa w jego przypadku, a on sam mieści się na ziemskiej kuli. Choć Kronos w filmie jest niezwykle gadatliwy (że też Eddy Murphy go nie zagrał…), to ogranicza się do powtarzania swoim demonicznym głosem imion swoich synów. Nie mogę się oprzeć również wrażeniu, że inspiracją dla zobrazowania tej postaci był Balrog, stwór, którego widzieliśmy w pierwszej części „Władcy Pierścieni”. A jeśli nie, to na pewno jest jakieś powinowactwo. Mam tylko nadzieję, że nie po kądzieli.
    
Gdy efekty specjalne zawodzą i swą nachalnością paskudzą film, wypadałoby, by uratowali go aktorzy. W końcu oni winni być najważniejsi na ekranie. Patrząc na listę płac, można się było spodziewać jakichś fajerwerków w tej sferze, choćby z uwagi na Zeusa – Liama Neesona. Ale nawet aktor tego formatu nie był w stanie uratować filmu. Z winy autora dialogów-partacza? Patos „kwestii mówionych” wszechobecny w „Zmierzchu Tytanów” z 1981 roku sprawiał wrażenie, iż mamy do czynienia (wszelkie zachowując w ocenie proporcje) ze starożytną grecką tragedią. W „Gniewie…” już nawet mowy o tym nie ma. Ba! Niejednokrotnie Perseusz do Zeusa zwraca się per „tato” (dlaczego od razu nie „stary”?). Natomiast niezbyt drogie dowcipkowanie Andromedy (Rosamund Pike), która w filmie jawi się już wyborną łuczniczką, z Agenorem (Toby Kebbell), który zgodnie z mitem powinien konkurować z Perseuszem o rękę księżniczki, sprawiają, że widz momentami zastanawia się, czy nie ogląda sfilmowanej przerwy w zdjęciach i nie przysłuchuje się prywatnym rozmowom aktorów. Z Hefajstosa (Billy Nighy) reżyser zrobił natomiast schizofrenika i – krótko mówiąc – postać komiczną.
    
Mógłbym wymienić jeszcze mnóstwo elementów, które mnie zaintrygowały, zażenowały lub nawet rozbawiły, jak choćby Ares walący bezskutecznie przez dobre 20 minut głową Perseusza o kamienie, przy czym ten drugi wychodzi z opresji niemal bez szwanku (kiedyś to, panie, głowy mieli!), ale nie chciałbym, żeby pomyślano, że urządzam sobie kpiny. A przecież kpi ktoś zupełnie inny.  Pozwolę sobie zatem na jeszcze jedną tylko refleksję odnośnie końcowej sceny, w której to Perseusz dosiadający Pegaza (mitycznego białego uskrzydlonego konia, który w filmie jest… czarny! – jakieś kominy na trasie? Polityczna poprawność?) i leci przez przynajmniej pół godziny ku Kronosowi, by go w końcu powalić. Niesamowite jak można taką scenę wydłużyć, ale cóż – Hollywood potrafi wszystko.
     
Podsumowując: „Gniew Tytanów” to, moim zdaniem, jeden z najgorszych filmów ostatnich lat, a już na pewno najgorszy w swoim gatunku, zwłaszcza że przypomina raczej fantasy. I to z bazaru. Jednakże polecam ten film każdemu, kto ma dużo wolnego czasu i bardzo, ale to bardzo nie wie, co z nim zrobić. Ja straciłem 180 minut plus reklamy, ale nic to! Wystarczy wspomnieć, ile czasu zmitrężył Herakles w stajni Augiasza.
     
By jednak znaleźć jakiś końcowy akcent pozytywny, stwierdzę z całym przekonaniem – twórcom serialu o księżniczce Xenie „Gniew Tytanów” bardzo by się podobał.

Cacoyannisie, wróć!

1+/10

artykuł pojawił się również na: www.netkultura.pl

poniedziałek, 10 września 2012

Intymność/Intimacy (2001)


Ludzie, kochajcie się w środy!

O ,,Intymności” można mówić wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że brakuje tam seksu. Obraz Patrice’a Chéreau jest uznawany za jeden z najgłośniejszych filmów XXI wieku. Nic w tym dziwnego, bo reżyser pokusił się o niecodzienne połączenie. Mianowicie postanowił w dramat obyczajowy wpleść soft porno. Nic dziwnego, że w wiele osób klasyfikowało film jako pornografię. Prawdopodobnie było to spowodowane kilkusekundową sceną seksu oralnego, którą serwuje nam Chéreau. Jeśli wierzyć aktorom mieli oni naprawdę kochać się przed kamerą…

Film opowiada historię dwójki ludzi Jay’a i Claire, którzy spotykają się raz w tygodniu (środa), tylko po to żeby uprawiać seks. Poza tym, że widzieli swoje części intymne nic o sobie nie wiedzą . Gdy Claire pewnej środy nie pojawia się w mieszkaniu Jay’a, postanawia on dowiedzieć się więcej o swojej kochance. Okazuje się, że jest ona matką, żoną i marzy o karierze aktorskiej grając w amatorskim teatrze. Jay z resztą też ma rodzinę, którą pewnego dnia opuścił bez słowa wyjaśnienia.

Pisząc o tym filmie nie można pominąć wątków erotycznych (czy wręcz pornograficznych), jednak nie są one w wymowie dzieła Chéreau najważniejsze. Film to historia dwójki nieszczęśliwych ludzi, których zwyczajnie zawiodło życie. Jay choć kocha swoje dzieci nie czuję najlepiej w roli głowy rodziny, Claire natomiast w duchu zdaje sobie sprawę, że nigdy nie zostanie zawodową aktorką i resztę życia spędzi u boku wyjątkowo brzydkiego męża (świetna rola Timothiego Spalla, znanego szerszej publiczności m.in. z ‘Jak zostać królem’ czy sagi o Harrym Potterze). Seks staje się więc dla nich ucieczką od szarej, przytłaczającej rzeczywistości. Świadczy o tym choćby fakt, że nie znają nawet swoich imion, gdyż zależy im tylko na fizycznej przyjemności. Sprawy komplikują się, gdy Jay rozpoczyna swoje śledztwo i zdaje sobie sprawę, że relacje między nimi powoli wybiegają poza obskurny pokój, w którym uprawiają miłość.

Chéreau miał naprawdę dobry pomysł, jednak oglądając jego film ma się wrażenie, że poza ciekawym pomysłem reżyserowi zależało również (a może przede wszystkim?) na atmosferze skandalu. Zdaje się, że prawdziwa wymowa ‘Intymności’ jest zagłuszona miłosnymi jękami bohaterów. To sprawia, że film ogląda się dość ciężko. Kontekstu wielu scen trzeba się domyślać, gdyż ‘narracja’ jest prowadzona w nieco chaotyczny sposób. Jest to bez wątpienia obraz ambitny, ale mógłby być zrobiony w nieco innej konwencji. Wtedy przesłanie ‘Intymności’ byłoby wyraźniejsze. Przeciętnemu widzowi po seansie nie zostanie w głowie smutna historia ludzi po czterdziestce, którzy pragną wyrwać się z sideł codzienności, lecz scena miłości francuskiej. 

Olbrzymią zaletą filmu są aktorzy, Mark Rylance i Kerry Fox wcielający się w role głównych bohaterów są naprawdę świetni. Genialne kreacje tworzą też aktorzy drugoplanowi, przede wszystkim Alastair Galbraith wcielający się w postać Victora, sublokatora Jay’a, któremu w życiu nic się nie udało i próbuje uciec od problemów za pomocą imprez i narkotyków. Również rola Marianne Faithfull robi duże wrażenie. Jej bohaterka Betty jest kobietą walczącą o marzenia, szukającą miłości mimo że nie jest już zbyt młoda. Jej rozmowa z Claire na temat śmierci i stwierdzenie, że w dniu, w którym się umiera (nie chodzi rzecz jasna o śmierć fizyczną, ale duchową) można zrobić wszystko, jest zdecydowanie najlepszą i najwymowniejszą sceną w całym obrazie francuskiego reżysera.

‘Intymność’ zdecydowanie nie jest filmem, który ogląda się z dziewczyną przy piwie i chipsach. Jego przesłanie można odkryć tylko, gdy zwraca się uwagę na aspekty psychologiczne i obyczajowe, a nie na pochwę i penisa, których widoku rzecz jasna nie brakuje. Dzieło Chéreau może nas zachwycić, zszokować, a nawet rozczarować. Wszystko zależy od tego w jakich kategoriach potraktujemy ten film.

Dla kogo: zwłaszcza dla fanów kina psychologicznego, których widok kochającej się pary nie podnieca na tyle, żeby zakryć prawdziwą mądrość filmu. Gimnazjaliści też się pewnie pożywią, bo gdy na oglądaniu ‘Intymności’ przyłapią ich rodzice, powiedzą, że oglądają ambitne kino, a nie redtube.

Nie polecam: tym którzy chcą obejrzeć ten film tylko ze względu na sceny seksu. Co prawda jest ich całkiem sporo, ale przeplatane są dialogami, które z pewnością Was uśpią. Lepiej włączcie redtube!

6/10