
reżyseria: Jonathan Liebesman
scenariusz: Dan Mazeau, David Johnson
produkcja: USA
rok: 2012
czas trwania: 180 min.
Michael Cacoyannis umarł w roku
2011. Z pewnością żyć chciałby nadal, ale zapewne pod warunkiem, że nie
będzie się go zmuszać do oglądania jarmarcznych wariacji na tematy
grecko-mitologiczne. Co ma jego „Elektra” czy „Ifigenia” wspólnego z
filmem, na który nieopatrznie poszedłem? Dokładnie nic. I właśnie o to
chodzi.
Dobrego filmu, opartego –
bardziej, lub mniej – na greckiej mitologii jakoś sobie nie potrafię
przypomnieć. Lektura listy płac najnowszej produkcji Jonathana
Liebesmana spowodowała, że się złamałem i zaryzykowałem. Ze słabo
maskowanym podnieceniem, z nadzieją, ale i bezpieczną dozą rozsądku
poszedłem sprawdzić, jak to bogowie Olimpu ożywają, a znikają drapacze
chmur i samochody. Mina, z którą brutalnie potraktowany „Gniewem Tytanów” opuszczałem kino musiała zaiste być mitologiczna (choć rzymska) – marsowa. Zły byłem na siebie.
„Gniew Tytanów” jest kontynuacją historii sprzed 2 lat pt. „Starcie Tytanów” (również w reżyserii J. Liebesmana), w której heros Perseusz (Sam Worthington) z drużyną śmiałków wyruszał do świata zmarłych stawić czoło gniewnemu Hadesowi (Ralph Fiennes), nim ten odbierze boską moc Zeusowi
(Liam Neeson). Według zapowiedzi i opisów „Gniew…” miał być remake’em
filmu z 1981 roku w reżyserii Desmonda Davisa, chyba ktoś jednak zgubił
słownik wyrazów obcych.
„Gniew…” opowiada o tym, jak to zły Hades wraz z Aresem (Edgar Ramirez), mściwym bogiem wojny, zawiązują koalicję i przeciwstawiają się bogowi bogów, by jego moc podarować Kronosowi, tytanowi i ojcu Zeusa, Hadesa oraz Posejdona
(Danny Huston). Wszyscy bogowie są bardzo słabi, ponieważ śmiertelnicy
przestają się do nich modlić. Gdy powoli kruszeją mury Tartaru, na świat
wypełzają bestie i wszelkie inne plugastwo, a Perseusz, który po
ostatnich przygodach zamierzał wieść prosty żywot rybaka, znów musi,
chcąc nie chcąc, stawić czoła złu. Zupełnie jak George W. Bush junior.
Pomysł, choć z pozoru oklepany, wydaje się być ciekawy (o ile ktoś nie jest „mitologicznym purystą”) i możliwy do zrealizowania w naprawdę nowatorski sposób. Ale film zabijany jest przez moim zdaniem największego, moim zdaniem, wroga dzisiejszej kinematografii – efekty specjalne. Ogień jest wszędzie, bogowie, bez względu na atrybuty, walą w siebie piorunami wzorem Zeusa (na laserowe miecze nikt nie walczy, ale niewiele brakuje), a potwory są jeszcze bardziej potworne. Przykładowo: chimera w filmie ma trzy głowy. No i są ich dziesiątki.
Najbardziej imponujący jest Kronos
(w napisach „Chronos” – czy ktoś aby nie pomylił tytana z bogiem
czasu?). Monstrum zbudowane jest z kamienia i wypełnione kipiącą lawą.
Ma tak ogromne rozmiary, że aż dziw, iż prawo grawitacji działa w jego
przypadku, a on sam mieści się na ziemskiej kuli. Choć Kronos w filmie
jest niezwykle gadatliwy (że też Eddy Murphy go nie zagrał…), to
ogranicza się do powtarzania swoim demonicznym głosem imion swoich
synów. Nie mogę się oprzeć również wrażeniu, że inspiracją dla
zobrazowania tej postaci był Balrog, stwór, którego widzieliśmy w
pierwszej części „Władcy Pierścieni”. A jeśli nie, to na pewno jest jakieś powinowactwo. Mam tylko nadzieję, że nie po kądzieli.
Gdy efekty specjalne zawodzą i swą
nachalnością paskudzą film, wypadałoby, by uratowali go aktorzy. W końcu
oni winni być najważniejsi na ekranie. Patrząc na listę płac, można się
było spodziewać jakichś fajerwerków w tej sferze, choćby z uwagi na
Zeusa – Liama Neesona. Ale nawet aktor tego formatu nie był w stanie
uratować filmu. Z winy autora dialogów-partacza? Patos „kwestii
mówionych” wszechobecny w „Zmierzchu Tytanów” z 1981 roku sprawiał wrażenie, iż mamy do czynienia (wszelkie zachowując w ocenie proporcje) ze starożytną grecką tragedią. W „Gniewie…”
już nawet mowy o tym nie ma. Ba! Niejednokrotnie Perseusz do Zeusa
zwraca się per „tato” (dlaczego od razu nie „stary”?). Natomiast niezbyt
drogie dowcipkowanie Andromedy (Rosamund Pike), która w filmie jawi się już wyborną łuczniczką, z Agenorem
(Toby Kebbell), który zgodnie z mitem powinien konkurować z Perseuszem o
rękę księżniczki, sprawiają, że widz momentami zastanawia się, czy nie
ogląda sfilmowanej przerwy w zdjęciach i nie przysłuchuje się prywatnym
rozmowom aktorów. Z Hefajstosa (Billy Nighy) reżyser zrobił natomiast schizofrenika i – krótko mówiąc – postać komiczną.
Mógłbym wymienić jeszcze mnóstwo
elementów, które mnie zaintrygowały, zażenowały lub nawet rozbawiły, jak
choćby Ares walący bezskutecznie przez dobre 20 minut głową Perseusza o
kamienie, przy czym ten drugi wychodzi z opresji niemal bez szwanku
(kiedyś to, panie, głowy mieli!), ale nie chciałbym, żeby pomyślano, że
urządzam sobie kpiny. A przecież kpi ktoś zupełnie inny. Pozwolę sobie
zatem na jeszcze jedną tylko refleksję odnośnie końcowej sceny, w której
to Perseusz dosiadający Pegaza (mitycznego białego
uskrzydlonego konia, który w filmie jest… czarny! – jakieś kominy na
trasie? Polityczna poprawność?) i leci przez przynajmniej pół godziny ku
Kronosowi, by go w końcu powalić. Niesamowite jak można taką scenę
wydłużyć, ale cóż – Hollywood potrafi wszystko.
Podsumowując: „Gniew Tytanów”
to, moim zdaniem, jeden z najgorszych filmów ostatnich lat, a już na
pewno najgorszy w swoim gatunku, zwłaszcza że przypomina raczej fantasy.
I to z bazaru. Jednakże polecam ten film każdemu, kto ma dużo wolnego
czasu i bardzo, ale to bardzo nie wie, co z nim zrobić. Ja straciłem 180
minut plus reklamy, ale nic to! Wystarczy wspomnieć, ile czasu
zmitrężył Herakles w stajni Augiasza.
By jednak znaleźć jakiś końcowy akcent pozytywny, stwierdzę z całym przekonaniem – twórcom serialu o księżniczce Xenie „Gniew Tytanów” bardzo by się podobał.
Cacoyannisie, wróć!
1+/10
artykuł pojawił się również na: www.netkultura.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz